Moi drodzy,
zapraszam Was do lektury wywiadu z Arturem Laisenem, autorem CK Monogatari (której recenzję możecie przeczytać na blogu, w tym miejscu) oraz nowo wydanej Studni Zagubionych Aniołów, udostępnionego dzięki uprzejmości wydawnictwa Genius Creations.
Artur Laisen - urodzony…
niestety już jakiś czas temu, w mieście względnie prowincjonalnym, do którego i
tak w końcu zawsze fatalistycznie powraca z najdalszych nawet wojaży. W
poprzednim, beztroskim wcieleniu autor kilku opowiadań i laureat jednego z
konkursów poetyckich. Obecnie prozaiczny, pragmatyczny i zapracowany właściciel
drobnego przedsiębiorstwa, mąż swojej żony i ojciec swoich dzieci. Ostatnio
również laureat konkursu na opowiadanie Wydawnictwa Paperback (Księdza Marka
trzy spotkania z demonem, opublikowany w antologii Science Fiction po polsku,
Paperback 2012). Prywatnie pasjonat fotografii, podróży dalekowschodnich,
kultury chińskiej i japońskiej oraz takiejże kuchni, ze względów praktycznych
starający się aktywnie łączyć swe pasje.
Podobnie
jak i wielu innych autorów Genius Creations, miłośnik fantastyki od zawsze,
wychowany na Lemie i Zajdlu. Po przejściu smugi cienia koneser dobrej
literatury w ogóle, o eklektycznym guście. Lista wszystkich jego literackich
fascynacji byłaby zbyt długa, by zamieszczać ją w tym miejscu, ostatnio jednak
na topie są zwłaszcza Haruki Murakami, Richard Morgan, Yasutaka Tsutsui, Jose
Carlos Somoza, Miyuki Miyabe oraz Aleksander Kościów.
GC: Twoja
debiutancka powieść CK Monogatari była książką raczej nietypową,
jeśli chodzi o przynależność gatunkową – określasz ją „thrillerem metafizycznym”
czy też „współczesną powieścią obyczajową z elementami fantastyki”. Pierwsza
część Teraii czyli Studnia Zagubionych Aniołów to fantasy nawiązująca bardziej do klasyki gatunku niż do najnowszych powieści
Martina czy Eriksona. Skąd ten zwrot?
AL: Zawsze miałem ogromny sentyment do klasycznej fantasy, tej z drugiej połowy ubiegłego wieku, do autorów takich jak Tolkien, Le Guin, Lee, Beagle, Kay, McKillip czy Donaldson. Urzekła mnie cudowność i baśniowość tych opowieści, subtelny sposób w jaki dotykają nas swymi metaforami i archetypami, przemawiając, jak to ujęła Ursula Le Guin – „językiem nocy”. Pisali o tym obszernie i Tolkien, i Le Guin, i Sapkowski, więc odsyłam do ich esejów. Wydaje mi się, że współczesna fantasy w dużej mierze zatraciła tę cudowność. Cytując mistrza Sapkowskiego, sięgając po fantasy, „uciekamy w świat, w którym tryumfuje dobro, sprawdza się przyjaźń, liczy się honor i prawość, zwycięża miłość”. Jesteśmy w stanie dzięki niej przeżyć pewne emocjonalne katharsis. Trudno w dziełach Eriksona albo Abercrombiego odnaleźć Tolkienowskie „pocieszenie” czy uniwersalną mądrość Czarnoksiężnika z Archipelagu. Dla mnie ogromną siłą fantasy zawsze była jej „metaforyczność”, a wiele współczesnych powieści wydaje się być jej kompletnie pozbawionych. Choć absolutnie nie odbieram im innych walorów: warsztatowej sprawności, wyrazistych bohaterów, wartkiej akcji, epickości czy też inteligentnej gry z konwencjami.
AL: Zawsze miałem ogromny sentyment do klasycznej fantasy, tej z drugiej połowy ubiegłego wieku, do autorów takich jak Tolkien, Le Guin, Lee, Beagle, Kay, McKillip czy Donaldson. Urzekła mnie cudowność i baśniowość tych opowieści, subtelny sposób w jaki dotykają nas swymi metaforami i archetypami, przemawiając, jak to ujęła Ursula Le Guin – „językiem nocy”. Pisali o tym obszernie i Tolkien, i Le Guin, i Sapkowski, więc odsyłam do ich esejów. Wydaje mi się, że współczesna fantasy w dużej mierze zatraciła tę cudowność. Cytując mistrza Sapkowskiego, sięgając po fantasy, „uciekamy w świat, w którym tryumfuje dobro, sprawdza się przyjaźń, liczy się honor i prawość, zwycięża miłość”. Jesteśmy w stanie dzięki niej przeżyć pewne emocjonalne katharsis. Trudno w dziełach Eriksona albo Abercrombiego odnaleźć Tolkienowskie „pocieszenie” czy uniwersalną mądrość Czarnoksiężnika z Archipelagu. Dla mnie ogromną siłą fantasy zawsze była jej „metaforyczność”, a wiele współczesnych powieści wydaje się być jej kompletnie pozbawionych. Choć absolutnie nie odbieram im innych walorów: warsztatowej sprawności, wyrazistych bohaterów, wartkiej akcji, epickości czy też inteligentnej gry z konwencjami.
Klasycznej
fantasy zarzuca się często, że nie jest zbyt oryginalna, jeśli chodzi o kreację
świata czy typowe motywy i z pewnego punktu widzenia jest to, oczywiście,
słuszny zarzut. Tyle że niektóre motywy są wieczne, a sama oryginalność kreacji
to jeszcze nie wszystko. Literatura fantastyczna może realizować również inne
wartości. Tak czy inaczej uznałem, że właśnie ta formuła najlepiej posłuży moim
celom.
GC: O czym w takim razie jest Teraia?
AL: Cóż, chciałbym,
żeby każdy z czytelników sam spróbował sobie odpowiedzieć na to pytanie, jeśli
oczywiście zechce sięgnąć po moją książkę.
Na początek,
żeby jednak z góry nikogo nie wystraszyć – Teraia ma być w swej podstawowej
warstwie po prostu fajną, przygodową fantasy, która pozwoli na chwilowe choćby
oderwanie się od naszej szarej codzienności. A więc konkretnie – będą magiczne
i niemagiczne pojedynki, ucieczki i zasadzki, intrygi i bitwy, wielkie i
przebiegłe wilki, galerie luster pokazujące więcej, niż pragnęlibyśmy zobaczyć,
narcystyczni magowie-psychopaci, legendarni wojownicy, kilkusetletni czarownicy
o dość relatywistycznych poglądach. A to nie koniec, bo do tego znajdziecie tam
zaskakująco rozgarniętych dziesięcioletnich chłopców, niepozwalający się
oszukać bogom, odważni (a na dodatek oczytani) młodzi śmiałkowie, niebezpieczne
(aczkolwiek obdarzone swoistym poczuciem humoru) kobiety, sny przybierające
ludzką postać (choć mniej poetycko usposobiony czarownik Daraga zamiast słowa „sen”
użyłby tu pewnie terminu „Subwzór” bądź „Procedura”), a nawet romantyczna
miłość (która często prowadzi na manowce). A gdzieś w tle istoty potrafiące
postrzegać i zmieniać rzeczywistość na poziomie kwantowym. To wszystko
oczywiście, jak mówiłem wcześniej, stanowi warstwę podstawową.
A o czym Teraia jest dla mnie (albo też mi się tak tylko w tym momencie wydaje)? O pewnym
specyficznym rodzaju tęsknoty, wspólnej chyba wszystkim fantastom, którą w
języku niemieckim określa się mianem „sehnsucht” i która wymyka się racjonalnym
interpretacjom. O odzyskiwaniu własnego dziedzictwa – na przekór wyrokom
historii, na przekór codzienności, na przekór zdrowemu rozsądkowi, na przekór
całemu światu. O odkrywaniu prawdy i wierze, że ta prawda, choć głęboko ukryta,
jednak gdzieś tam istnieje. O pewnych fundamentalnych pytaniach. Jak gruba
bariera oddziela sen od jawy, a opowieści od życia? Czy jesteśmy w stanie ją
przekroczyć? Czy sen i jawa – rozumiane metaforycznie – są swoimi wrogami? Czy
człowiek jest w stanie – w pewien sposób – wybrać rzeczywistość, w której żyje?
Czy jest możliwy lepszy świat, czy też codzienność rządzi się pewnymi
niewzruszonymi, niezmiennymi prawami? Czy dobro i zło są realne, czy też nasze
wybory mają w gruncie rzeczy charakter czysto pragmatyczny albo stanowią po prostu
iluzje, którymi karmimy się dla lepszego samopoczucia? Czy, gdy przyjdzie co do
czego, będziemy potrafili odróżnić bohaterów od demonów? Po której stronie
walczylibyśmy w bitwie na stepach Shar-Shegi? Podążylibyśmy śladem Tekriego czy
Harahana? I tak dalej, w nieskończoność. Zaś co do oryginalności... Saga
odwołuje się do pewnych archetypów, ale również stara się z nimi polemizować.
Zastawiać zasadzki i przygotowywać niespodzianki.
GC: Studnia Zagubionych Aniołów kończy się w dość nieoczekiwany sposób i pozostajemy z garścią tajemnic. Jak będzie wyglądał ciąg dalszy? Co w tej chwili można powiedzieć o drugim tomie?
AL: Lubię zagadki i tajemnice, dla mnie ich rozwiązywanie to jedna z głównych przyjemności, jakie daje lektura fantasy. Mam nadzieję, że czytelnikom spodoba się taka konwencja. Pierwszy tom to po prostu wprowadzenie. Drugi powinien zostać ukończony do czerwca. Dwukrotnie przekroczy objętość Studni…. Galeria bohaterów zostanie skompletowana, a wątki wyklarowane. W pierwszym tomie akcja toczyła się wyłącznie na obszarze Hamanu, tutaj dowiemy się też co nieco o tym, co dzieje się na zachodzie i północy, poznamy bliżej inne, hm… jakby to powiedzieć „sfery kulturowe”. Wyraźniej widać też będzie, że model świata nawiązuje trochę do Czarnoksiężnika z Oz – neutralny (na pozór) Astronom w centrum i cztery moce powiązane w jakiś sposób ze stronami świata. Na południu mamy więc Świętą Górę Dnia, kluczową dla kultury i religii Hamanu, na wschodzie wyznawców Many i Mocy Ziemi, zaś na zachodzie i północy… no właśnie.
W każdym razie
pod koniec drugiego tomu czytelnik powinien mieć już w miarę pełny obraz
zarówno świata przedstawionego jak i głównych sił, biorących udział w grze. No
i powinien być też w stanie sformułować właściwe pytania. A jak powiada mistrz
Ihram – „Każde pytanie zawiera w sobie odpowiedź”. ;) W finale książki dojdzie
również do ważnej konfrontacji i do pewnego rozstrzygnięcia. Drugi i trzeci tom
same w sobie zresztą stanowić będą w większym stopniu autonomiczne akty
dramatu, oferując częściowe konkluzje, choć najważniejsze wątki rozwijają się,
oczywiście, przez całą sagę i zamykają dopiero w tomie czwartym.
Przy tej okazji
warto dodać, iż wydarzenia przedstawione w Teraii w znacznej mierze nawiązują
do pewnej wcześniejszej historii, której odkrywanie stanowi zresztą jedno z
ważniejszych zadań, przed którymi staną protagoniści sagi (i jej czytelnicy). W
drugim tomie, dzięki teleskopowi Astronoma i wizjom Wakiego, ujrzymy kolejne
jej fragmenty, zwłaszcza zaś to, co działo się wokół bitwy na stepach
Shar-Shegi. Napisałem też trzy opowiadania, które stanowią
niejako prequele sagi. Najdłuższe zostało wstępnie przyjęte do druku i
jeśli wszystko dobrze pójdzie, powinno się ukazać na początku 2017 r. w wydaniu
specjalnym pewnego znanego periodyku. Drugie być może zostanie wkrótce
opublikowane w sieci. Trzecie... zobaczymy.
GC: Wracając
do twojego debiutu, czyli CK Monogatari – dlaczego
nazywasz go „thrillerem metafizycznym”? Co charakteryzuje tak specyficzny
gatunek?
AL: Z „thrillerem
metafizycznym” jest trochę tak jak z „kryminałem retro” czy samą „fantasy” –
dla każdego termin ten oznacza coś trochę innego. A dla mnie? To powieść
obyczajowo-psychologiczna, gdzie dodatek fantastyki pozwala w ciekawszy sposób
opowiedzieć o pewnych rzeczach, które swój początek biorą w codzienności
każdego z nas – i przez to są ważne. No i dodajmy do tego wszystkiego szczyptę
surrealizmu i filozoficzne (choć niekiedy mało werystyczne) dialogi. Za
sztandarowego autora thrillerów metafizycznych należałoby uznać Harukiego
Murakamiego, choć warto wymienić tutaj i innego wydanego u nas japońskiego
autora Taichiego Yamadę, jak również (do pewnego stopnia) Jonathana Carolla, a
także takich polskich pisarzy jak Jerzy Sosnowski oraz (zwłaszcza) Aleksander
Kościów. Nie żebym śmiał się porównywać do któregokolwiek z wymienionych
powyżej luminarzy, ale powiedziałbym, że w odniesieniu do, na przykład, dzieł
mistrza Murakamiego moje CK Monogatari jest chyba bardziej zwrócone w stronę urban fantasy
– akcja jest bardziej przygodowa, no i powieść jednak kończy się konkretną
konkluzją. Natomiast myślę, że fani najpoczytniejszego obecnie Japończyka łatwo
zorientują się, kiedy porozumiewawczo mrugam do nich okiem – bo są w mojej
powieści i koty, i inteligentne małe dziewczynki, i surrealistyczne dialogi.
Mam jednak nadzieję, że pomimo oczywistych inspiracji i fascynacji, CK Monogatari stoi mocno na swoich własnych nogach.
Nie spotkałam się wcześniej z określeniem "thriller metafizyczny", a zawsze się zastanawiałam jak zakwalifikować Murakamiego. Jest to jakiś pomysł. ;)
OdpowiedzUsuńPrawda? Wychodzę z założenia, że na wszystko istnieje odpowiednie określenie, tylko nie zawsze potrafimy je znaleźć/dobrać :)
Usuń